Są chwile w życiu, które sprawiają, że odbiera Ci mowę. Albo wręcz przeciwnie - krzyczysz, wyrzucasz z siebie wszystko, co czujesz w danym momencie. Zapominasz o prostych czynnościach... oddychanie? Zaparło mi dech w piersi, dosłownie. Są momenty, przez które płaczesz z euforii, nie mogąc uwierzyć, co się właśnie stało.
Jedną z takich chwil przeżyłam 2-go lipca.
Black Sabbath, zespół od kołyski goszczący w moim domu. W końcu się możemy usłyszeć na żywo. Witajcie w Krakowie, panowie.
Każda minuta zamienia się w wieczność, której towarzyszy łomot serca nabierającego na sile. Rozglądam się wokół siebie - widzę ludzi, którzy czują to samo, słuchają tej samej muzyki co ja. To mnie wewnętrznie podbudowuje.
Światła gasną, nastaje cisza (?). Nie, to tylko wewnętrzne wyciszenie. Ścisk w klatce piersiowej, na zewnątrz przyłączam się do euforycznego krzyku publiczności. To już zaraz nastąpi.
Wchodzą na scenę.
Zaczynam płakać, krzyczeć, cieszyć się - z każdym kolejnym dźwiękiem czuję się coraz lepiej.
Akwarium: czujemy się jak ryby w wodzie, a muzyka jest naszym pokarmem. Karmi mnie Ozzy Osbourne, Tony Iommi, Geezer Butler oraz Tommy Clufetos.
Kawałek za kawałkiem, jeden napędza mnie do wyładowania z siebie wszystkich emocji, które tliłam w sobie, drugi nakierowuje moją duszę do melancholii. Mimo tego, że kawałki mają swoje lata, znam je już od kiedy sięgam pamięcią - tej nocy odkryłam ich piękno na nowo.
Mija koncert, kolejny wybuch płaczu. Jak to, to już koniec? Jakie to było za-je-bi-ste! Ostatnia trasa? Pożegnanie? Nie zostawiajcie mnie i reszty fanów. Nutka niedosytu trochę dopieszczona bisowym Paranoidem.
Dobra robota. Mam nadzieję, że mimo wszystko kiedyś jeszcze się spotkamy.